"Gdyż tam, gdzie dwaj lub trzej zbierają się w moje imię, jestem pośród nich".
Mt 18, 20
Coś irracjonalnego stało się u mnie w stosunku do mojej mamy. Kilka lat temu kuzynka, która z bezrobotnym mężem i rocznym dzieckiem gnieździła się w jednym pokoju, spodziewała się następnego dziecka. Nie pytała nas o radę, ani myśmy się z radą nie śpieszyły; po prostu zaczęłyśmy poza jej plecami rozmawiać o jej trudnej sytuacji. Zatkało mnie, kiedy mama wtedy powiedziała: „mogłaby przerwać tę ciążę”. Natychmiast ją zapytałam, a raczej pytanie samo wyszło mi z ust: „Mamo, czy na jej miejscu ty byś tak zrobiła?”. „Nie, ja bym tego nie zrobiła, ale ona jest przecież w sytuacji bez wyjścia”.
Od tej pory coś we mnie pękło. Nabrałam pewności, że mama ma za sobą aborcję. Nie mam na to żadnych dowodów ani poszlak. Wiem, że krzywdzę mamę tym podejrzeniem. Nic jej o tym nie mówię, jednak to jest większe ode mnie – ta okropna pewność, że mama nie dopuściła na świat jakąś moją siostrę lub brata. Od tamtego czasu trudno mi ją kochać, bo ciągle nachodzą mnie myśli, że ze mną zrobiłaby to samo, gdybym pojawiła się dla niej nie w porę. Modlę się, żeby te nie uzasadnione podejrzenia ode mnie odeszły i żeby Pan Bóg wybaczył mi podejrzewanie o coś tak złego mojej własnej matki.
Są dwa rodzaje złej przeszłości: ta, która minęła, i ta, która wciąż jakoś zatruwa nasz dzień dzisiejszy. Pierwszą powierzajmy Bożemu miłosierdziu i starajmy się w naszych rachunkach sumienia już do niej nie wracać. Co do tej drugiej – próbujmy się pojednać zarówno z tymi, którzy nas skrzywdzili, jak z tymi, których my skrzywdziliśmy; naprawiajmy, co się da naprawić, i prośmy Pana Jezusa, żeby raczył uleczyć wszystkich, w których ta zła przeszłość pozostawiła jakieś zranienia.
Przejdźmy do grzechów, jakie popełniła Pani mama: po pierwsze, Pani nie jest za nie odpowiedzialna, a po drugie, Pani ich nawet nie zna. Toteż z całą pewnością nie jest Pani powołana do tego, żeby się nimi zajmować, a jeżeli przychodzą jakieś na ten temat podejrzenia, proszę je traktować jako pokusę, a zarazem jako dodatkową okazję do tego, żeby się za swoją mamę pomodlić i powierzać ją Bożemu miłosierdziu.
To tyle na temat głównego Pani problemu. Zaczął się on jednak od szoku, jakiego Pani doznała, słysząc z ust rodzonej matki słowo zrozumienia dla aborcji jako wyjścia z trudnej sytuacji. Tutaj chyba Panią bardzo rozumiem. Sam czuję wręcz fizyczny ból, kiedy słyszę czyjeś „tak” dla aborcji, a zwłaszcza kiedy to mówi matka lub ojciec rzetelnie kochający swoje dzieci.
Próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, skąd się ten ból bierze, i wyjaśniam go sobie tak: W miłości rodziców, a zwłaszcza w miłości matki do małego dziecka, widzę szczególnie autentyczny obraz miłości Boga do nas wszystkich. Matce bardziej niż jej małemu dziecku zależy na jego dobru i lepiej od niego wie, na czym jego dobro polega. Co więcej, matka kocha dziecko bezwarunkowo, dziecko nie musi na jej miłość zasługiwać. Nawet jeżeli ono później w różny sposób zasługuje na miłość swoich rodziców, to przecież dlatego, że już przedtem było przez nich kochane.
Otóż słysząc matkę okazującą zrozumienie dla aborcji, albo nawet rozważającą możliwość abortowania jej własnego dziecka, słyszę zgodę na taki nieludzki świat, w którym miłość wcale nie jest ostatecznym horyzontem naszego życia. Słowem, słyszę wtedy aprobatę dla świata, w którym jakby Boga nie było. I czuję w sobie jakiś taki skurcz, który nawet fizycznie boli. Dlatego chyba rozumiem tamto Pani przerażenie sprzed kilku laty.
Zarazem popełniła Pani wielki błąd. Zamiast założyć to, co było bardziej prawdopodobne, a mianowicie że to tylko na chwilę ciemność wyszła z Pani mamy (niestety, każdy z nas nosi w sobie różne nieznane sobie ciemności); zamiast pomóc mamie do usunięcia tamtej ciemności, tzn. do uznania, że samo rozważanie aborcji jako jednego z możliwych rozwiązań jest czymś niedopuszczalnym – Pani zaczęła w swoim sercu podejrzewać mamę i oskarżać. A przecież nawet gdyby rzeczywiście mama była winna tego grzechu (co na podstawie lektury całego Pani listu wydaje mi się mało prawdopodobne), to proszę sąd nad nią zostawić Panu Bogu, a wolno ufać, że On już dawno ulitował się nad nią i grzech jej wybaczył.
Nie odpowiadałbym publicznie na Pani list, gdyby nie dotyczył on problemu, który dziś dręczy wielu ludzi. Przypomina mi się np. wyznanie dziewczyny, której matka naprawdę ten grzech popełniła, i to kilkakrotnie, co więcej, nawet jej samej wcale nie zamierzała urodzić. Jej problem zaczął się banalnie: „Dowiedziałam się od siostry, że przyszłam na świat właściwie przez przypadek. Różnica między mną a rodzeństwem wynosi czternaście i dziesięć lat, a ja – jestem przypadkiem, bo mama wcześniej kilka razy usuwała ciążę. Jestem wpadką i też miałam być usunięta, tylko było już za późno”1.
Gosia była wtedy nastolatką, świat jej się zapadł pod nogami: „Znajdowałam przyjemność w dręczeniu siebie, w myśleniu, że jestem niepotrzebna, że nikomu na mnie nie zależy i nie ma różnicy, czy jestem, czy mnie nie ma. (...) Po tym, co usłyszałam o mojej mamie, nie mogłam na nią patrzeć, nie mogłam z nią rozmawiać”. Trwało to całe dwa lata, dziewczyna zawaliła maturę, przymierzała się do samobójstwa i w ogóle miała poczucie bezsensu życia.
Życie przynosi nieraz sytuacje, których nawet genialny pisarz chyba by nie wymyślił. Oto dorosły mężczyzna słucha po pierwszej Komunii najmłodszego brata radosnej opowieści swojej matki, co przeżywała podczas tej ostatniej swojej ciąży, a miała już wtedy prawie czterdzieści lat. „Na szczęście mogłam skorzystać z badań prenatalnych i kiedy się okazało, że Downa mogę się nie bać, wiedziałam już, że to dziecko urodzę”: Radosna opowieść matki spowodowała w jej najstarszym synu dosłownie trzęsienie ziemi. Nie podejrzewał matki o to, że byłaby zdolna do zastanawiania się urodzić-czy-nie-urodzić i że jego kochany najmłodszy brat prawdopodobnie by nie żył, gdyby badania prenatalne wypadły niepomyślnie2.
Nieumiejętność poradzenia sobie z wiedzą, że rodzice nie pozwolili urodzić się jakiemuś nieznanemu braciszkowi lub siostrzyczce, albo że ja sam mogłem być abortowany, albo nawet z samą tylko wiedzą, że rodzice w jakiejś konkretnej sytuacji nie wykluczali aborcji – niektórzy psychologowie nazywają syndromem ocaleńca. Okazuje się że nawet dorosłemu człowiekowi, a cóż dopiero dziecku, jak powietrze potrzebna jest świadomość, że co najmniej dla moich najbliższych jestem kimś bezwarunkowo ważnym i przez nich bezwarunkowo kochanym.
To dlatego czymś tak strasznym jest dowiedzieć się, że moja kochająca matka jednak usunęłaby mnie ze swojej drogi, gdybym – tak jak mój abortowany brat lub siostra – pojawił się przed zakończeniem przez nią studiów, albo w rok po urodzeniu się starszego brata, albo w jakimś innym niedogodnym dla niej momencie. Gosia, którą przed chwilą cytowałem, musiała udźwignąć wiadomość, że urodziła się tylko dlatego, bo jej matka za późno zorientowała się, że jest w ciąży.
Syndrom ocaleńca może pojawić się również u tych, których rodzice nigdy nawet nie pomyśleli o pozbyciu się któregoś ze swych dzieci. W sytuacji, kiedy wie się o tym, że tysiącom moich rówieśników nie pozwolono się urodzić i że po dziś dzień w wielu środowiskach aborcja jest usprawiedliwiana, trudno dziwić się temu, że ktoś zaczyna podejrzewać nawet swoich naprawdę niewinnych rodziców. Zwłaszcza jeżeli, tak jak Pani mamie, zdarzyło im się chlapnąć na ten temat coś naprawdę niestosownego.
I jeszcze krótko na temat najszczególniej ważny. W naszym społeczeństwie, niestety, mamy stosunkowo wysoki poziom aprobaty dla aborcji eugenicznej. Również nasze prawo pozwala „przerwać ciążę”, jeżeli u dziecka stwierdzono zespół Downa lub inne poważne wady rozwojowe. „Miałoby się dziecko męczyć, a rodzice razem z nim – mówią nieraz ludzie skądinąd mądrzy i wrażliwi – to lepiej żeby się nie urodziło”.
Ludzie, którzy tak myślą i mówią, rzadko zdają sobie sprawę z tego, że tworzą w ten sposób atmosferę potężnej nietolerancji wobec tych, którym ze strony społeczeństwa należałoby się szczególnie wiele pomocy i serdeczności3. W ślad za zgodą na „usunięcie” dziecka z wadą rozwojową pojawia się nawet żądanie – że przypomnę słynną na przełomie roku 2001 i 2002 francuską sprawę Nicolasa Perruche – ażeby ochronę takiego dziecka przed zabiciem uważać za przestępstwo.
Otóż w środowiskach rodziców i wychowawców zajmujących się dziećmi z umysłowym upośledzeniem zwraca się uwagę na ciężką krzywdę, jaką społeczeństwo wyrządza tym dzieciom przez samą zgodę na aborcję eugeniczną4. „Tak” dla aborcji dziecka upośledzonego to utrwalone w prawie policzkowanie całej grupy ludzi, i to najsłabszych. „Musicie zdawać sobie sprawę z tego – mówimy im przez samo tolerowanie ustawy dopuszczającej aborcję eugeniczną – że żyjecie tylko dlatego, bośmy się w porę nie zorientowali, że urodzicie się upośledzeni. Gdybyśmy to w odpowiednim momencie zauważyli, to, oczywiście, nie pozwolilibyśmy się wam urodzić”.
Ci, którzy wśród swoich bliskich lub znajomych mają ludzi z intelektualnym upośledzeniem, wiedzą, że często czują oni i więcej i głębiej niż tzw. ludzie normalni. Toteż syndrom ocaleńca, jaki tworzymy w nich naszą barbarzyńską zgodą na aborcję eugeniczną, jest dla nich wyjątkowo gorzki i trudny do udźwignięcia.
Żeby zakończyć optymistycznie, wrócę jeszcze do znanej już nam Gosi. Uratowało ją to, że swoim sercem wyczuła, że przecież jest Ktoś, kto od samego początku kocha ją bezwarunkowo, i więcej, niż ona potrafi to zrozumieć: „Wołałam:
„Panie Boże – modliła się o to, żeby umiała przebaczyć swojej matce – tak nie mogę, zrób coś. Ja ją kocham, ale nie mogę jej popatrzeć w oczy, żeby od razu nie pojawiała się myśl o tym, co chciała zrobić ze mną. Trwało to dosyć długo, ale Pan Bóg zabrał te uczucia ode mnie”.
„Z matką rozmawiałam już po tym, jak jej przebaczyłam. Długo nie mogłam się na tę rozmowę zdecydować, bo nie wiedziałam, jak ona zareaguje. Rozmowa wypadła zupełnie naturalnie, bez przygotowania. Kiedy matka uświadomiła sobie, że wiem wszystko i że nie mam żalu ani pretensji, była bardzo zaskoczona, a mnie zrobiło się ciepło koło serca”.
Nie zrobiłam badań genetycznych właśnie z tego powodu, że nasze dziecko, z racji mojego wieku, mogłoby mieć zespół Downa lub inną wadę. Nie chcieliśmy, ja i mój mąż, przeżywać konieczności wyboru, dlatego dwa skierowania na badania genetyczne wyrzuciłam do kosza na początku ciąży. Oczywiście ze strony lekarki było to pytanie retoryczne, gdyż fakt zrobienia lub nie zrobienia badań nie miał w tym momencie żadnego znaczenia. Nasze dziecko było już na świecie, obciążone podejrzeniem o zespół Downa, czyli upośledzenie umysłowe i fizyczne, o czym poinformowała mnie pani doktor. Jej pytanie o badania prenatalne oznaczało, że jestem sama sobie winna i że szpital (...) nie lubi upośledzonych dzieci.
Kolejny lekarz wyrecytował mi formułkę z encyklopedii zdrowia na temat licznych wad rozwojowych dzieci z zespołem Downa. Wyliczył długą listę chorób, na które moje dziecko z pewnością zapadnie, przedstawiając równocześnie zespół Downa jako